Nowa przestrzeń wiejska
Miejscem, gdzie spędziłam najpiękniejsze chwile swoich dziecinnych lat, była niewielka, urocza wioska w województwie kieleckim. Podróż z Krakowa do owej wsi odbywałam pociągiem, z dwukrotną przesiadką na trasie, następnie polnymi drogami - wynajętą furmanką, której koła wpadały raz po raz w wypełnione błotem wyboje. Niejednokrotnie, gdy koło zapadło się w grząską ziemię głębiej, trzeba było pomóc koniom wyciągnąć pojazd z dziury. Opuszczało się wówczas wóz i wspólnie próbowano wypchnąć z koleiny, w której utknął, by móc dalej kontynuować podróż. Corocznie wyjeżdżałam tam na okres wakacji (spędzałam je w małej szkole podstawowej, w której uczyli najpierw moi dziadkowie, a potem ich dzieci). Mój pobyt w tej malowniczej miejscowości przeciągał się często do późnej jesieni. Wspomnienia z tamtego okresu pozostały w mojej pamięci nadal intensywne i żywe. Piękne pagórkowate tereny, lasy pełne grzybów. Żyzne urodzajne pola, głównie czarnoziemy. Łąki okolone starymi wierzbami, w których - w co wtedy, jako dzieci, bardzo wierzyliśmy, mieszkały diabły. Niedaleko rzeka Nida, płynąca leniwie, cudownymi zakolami, tworząca zjawiskowe piaszczyste plaże i urocze wysepki. Wiejskie domy nie wyglądały zbyt okazale. Zazwyczaj były bardzo proste, złożone z dwóch części oddzielonych sienią. Część mieszkalna, składająca się z kuchni, pokoju i spiżarni była po jednej stronie, natomiast po drugiej stronie sieni była obora dla zwierząt. Jedynie kilku zamożnych chłopów posiadało solidne, murowane budynki mieszkalne i osobne stajnie czy obory. Co ciekawe, obszary usytuowania poszczególnych gospodarstw określało się potocznie nazwami, mającymi uzasadnienie w dawnej (przedwojennej) historii tych miejsc. Chodziło się więc na przykład na „plebania”, na „pańskie” - gdzie zachowała się wówczas jeszcze przepiękna aleja dębowa i resztki dworu, rozbieranego sukcesywnie, ale pieczołowicie, kamień po kamieniu przez okolicznych mieszkańców.
Wieś tętniła życiem i oceniając z perspektywy dzisiejszych czasów, była bardzo ekologiczna. Gospodarstwa prowadziły wielopokoleniowe i w większości wielodzietne rodziny. W takich tradycyjnych domach, silna była pozycja ojca. Ustalone i respektowane były wtedy przez wszystkich hierarchie rodzinne, starsi mieli autorytet, dzieci były zdyscyplinowane, choć nie oznacza to, że brakowało im potrzebnej dzieciom swobody i wyrozumiałości. Przy drogach spotkać można było babcie pasące z wnukami krowy. Zwierzęta, plony i inne owoce pracy w gospodarstwie w większości zaspakajały podstawowe potrzeby żywieniowe całej rodziny. A inne artykuły, których zabrakło, można było nabyć w sklepie, do którego chodziło się nie z pieniędzmi, którymi rzadko się posługiwano, ale z koszem jaj, na wymianę. W każdym gospodarstwie była krowa, trzoda chlewna, drób i uprawiano ogródki warzywne. Na polach królowało zboże, ziemniaki i tytoń.
Przyjaźniłam się ze swoją szkolną koleżanką i nierzadko uczestniczyłam w jej obowiązkach w domu. Jej rodzice byli jak na tamte okolice zasobnymi gospodarzami, mieli ponad 15 hektarów pola, w gospodarstwie były 2 konie, pełny sprzęt rolniczy i cały asortyment zwierząt gospodarskich. Pomagałam nabijać (przygotowując do suszenia) liście tytoniu, które później oglądać można było na większości płotów na wsi. Pilnowałyśmy też razem krów na pastwisku, w międzyczasie zerkając łakomie na morele, rosnące za płotem sąsiada. Morele były małe, często porażone chorobą lub zarazą, ale słodkie – jednak, ponieważ za płotem, dla nas nieosiągalne. Z kolei u drugiego sąsiada, rosła grusza. Czasem poza płot, na naszą stronę, spadały małe gruszki, które nazywało się ulęgałkami. Spadały tylko te mocno dojrzałe, więc były słodkie i soczyste. Jednak trzeba się było spieszyć z konsumpcją, bo po zaledwie dwóch dniach już zaczynały się psuć, a wtedy ich zapach przyciągał do domu osy. Dziś prawdopodobnie nikt by takich owoców nie kupił na stoisku w sklepie czy na targu, pewnie nawet, gdyby rozdawali je za darmo, nie znalazłoby się wielu chętnych. Dlaczego piszę właśnie o tych dwóch, niezbyt atrakcyjnych z wyglądu, owocach z mojego dzieciństwa? Otóż w zeszłym roku miałam okazję odwiedzić gospodarstwa ekologiczne prowadzone w Austrii. W gospodarstwie usytuowanym w okolicy słynącej z uprawy moreli, zaprezentowano nam wyroby z owych owoców m.in. dżemy, soki, czekolady, nalewki.
Wiedziona ciekawością, poszłam zobaczyć, z jakich odmian są robione te pyszności. Moje zdziwienie było ogromne, gdy zobaczyłam drzewka z tą drobną morelą pamiętaną z dzieciństwa, którą tutaj prezentowano dumnie i reklamowano jako odmianę rodzimą, nie skażoną chemią i nawozami sztucznymi. Podobnie było w innym gospodarstwie promującym wyroby z gruszek. Tutaj z kolei spotkałam się z naszą swojską „ulęgałką”, będącą bazą do wytwarzania produktów regionalnych m. in. alkoholowych „mostów”. Morele i grusze kusiły nas zza płotu sąsiadów, natomiast w ogrodzie mojej babci królowały jabłonie, również nietknięte żadnymi opryskami. Dlatego też w jabłkach czasem trafiały się tłuste robaki, co tylko było znakiem, że są zdrowe i dojrzałe i nie stanowiło dla nikogo większego problemu, bo część owocu z robakiem, po prostu się omijało lub wycinało. Do dziś pamiętam smak tych jabłek, ich cudowną woń, aromat i soczystość. Babcia prawie co dzień piekła chleb i cudowne podpłomyki, które wkładane były do pieca po zakończeniu wypieku chleba.
W ogrodzie stało też kilkanaście uli. Miodobranie do dziś kojarzy mi się z ociekającymi miodem plastrami, brzęczeniem pszczół, ale też z bolesnymi ukąszeniami, które się czasem zdarzały. Babcia pocieszała nas, że jad pszczeli chroni przed reumatyzmem. Zresztą samo ukąszenie nie było tak bolesne i straszne. Znacznie większą panikę natomiast powodował dźwięk brzęczącej, oszołomionej pszczoły, wplątanej we włosy i bezradnie próbującej się wydostać.
Tamten okres kojarzy mi się ze świeżym mlekiem, słodkim miodem, zapachem domowego chleba i świeżo skoszonego siana, z nieskażoną, naturalną przyrodą, prawdziwym spokojem, czyli czymś, do czego dziś bardzo tęsknimy.
A jak wspominam tę samą wieś z lat 80-tych?
Moi koledzy i koleżanki, z którymi bawiłam się i pracowałam w wakacje, pozakładali własne rodziny, część wyjechała za chlebem do innych krajów: Ameryki, Niemiec, a nawet Australii. Kolejną grupę przyciągnęły śląskie kopalnie. A wieś zaczęła się zmieniać. Zaczęły powstawać nowe, murowane domy i znikać „wygódki”. Na polach, oprócz tradycyjnych upraw, zaczęły pojawiać się coraz częściej na szerszą skalę uprawy ogórków, papryki i pomidorów, znane wcześniej tylko z przydomowych ogródków. Dobrze funkcjonowały punkty skupu płodów rolnych, chociaż nie każdego satysfakcjonowały gwarantowane przez nie ceny. Zaczęto zakładać duże sady owocowe, głównie jabłoni. Gdy nadchodził czas kwitnienia, wyglądały zachwycająco. Jesienią uczyłam się jak prawidłowo zbierać jabłka.
Nie sądziłam, że w tej dziedzinie także potrzebna jest fachowa wiedza. To już były inne odmiany jabłek, niż te z wcześniejszych lat, wyglądały pięknie, ale wymagały dużo większych nakładów pracy - właściwej pielęgnacji, cięcia i oprysków. Zaczęto budować przechowalnie owoców. Podziwiałam energiczność i operatywność ludzi – niezmordowaną, wytrwałą pracę od świtu do wieczora. Z biegiem lat do pomocy przy dużych gospodarstwach, gdzie brakowało rąk do pracy, zaczęto zatrudniać Ukraińców. Miejsce koni zajęły traktory. Doprowadzono do zlikwidowania miejscowej szkoły, stary las wycięto i posadzono nowy, w którym nie rosły już grzyby. Wybudowano remizę, w której odbywały się wesela i inne imprezy okolicznościowe. Nastąpiły gruntowne zmiany, a ta sama wieś w latach 80-siątych coraz mniej przypominała miejsce mojego beztroskiego dzieciństwa.
A jak ta sama wieś wygląda dziś?
Sad moich dziadków zarósł samosiejkami, kuzyni przeprowadzili się do miasta, nie mając czasu ani chęci do zajmowania się ojcowizną. Podobnie wygląda duża część innych gospodarstw. Domy w większości stoją puste. W niektórych mieszkają jeszcze wiekowi raczej właściciele, którym brak już sił potrzebnych do prowadzenia gospodarstwa i którym brak pomocy ze strony dzieci czy wnuków odebrał też chęć i sens do dalszego wysiłku i pracy.
Z kolei większości ich następcom ciężka praca na roli się nie opłaca. Niestety Ukraińcy nie wspomogą już nielicznych chętnych do pracy gospodarzy, bo mają już większe wymagania i przestali być tanią siłą roboczą. Z pól zniknęły też uprawy tytoniu (niestety funkcjonujące na rynku zakłady tytoniowe sprowadzają tytoń z obcych krajów), zamknięto także pobliską mleczarnię i cukrownię. Rolnicy skarżą się, że niejednokrotnie wracają z giełdy z niesprzedanym towarem, przez co prowadzenie rentownego gospodarstwa staje się coraz trudniejsze. Część moich dawnych znajomych wprawdzie na starość powróciła na wieś, ale prowadzi spokojne i beztroskie życie emeryta. Większość pól jest koszonych tylko dwa razy do roku, zgodnie z wymogami i standardami Unii Europejskiej. Mnóstwo domów wystawionych jest na sprzedaż. Ludzie już nie chcą lub nie umieją tak ciężko pracować jak dawniej. Zresztą to praca szczególna, skomplikowana i ciężka, którą trzeba rozumieć i kochać, której się powinno uczyć od dziecka, podpatrując dorosłych i pomagając starszym. Dla tych, którzy nigdy nie mieli takiej okazji, wiedza jak prowadzić gospodarstwo rolne jest mniej dostępna, a podjęcie takiej pracy jest ogromnym wyzwaniem. Nie jest jednak skazane na niepowodzenie. Zauważyć jednak trzeba uczciwie, że nieodwracalnie zmieniły się czasy i teraz prowadzenie samowystarczalnego gospodarstwa na wzór dawnego, jest praktycznie niemożliwe. Trzeba szukać nowych rozwiązań. Czym zatem zajmują się dzieci moich rówieśników z „mojej” kieleckiej wsi? W większości przeniosły się do miast. Jednak Ci, którzy pozostali, szukają nowych możliwości i poświęcają się rozwijaniu nowych specjalizacji. Funkcjonuje duża prywatna hodowla bydła mięsnego, dzięki czemu zagospodarowane zostaje siano z okolicznych pól. Powstała również firma zajmująca się ekspedycją drewna do innych krajów europejskich. Sady nadal są wykorzystywane, jednak kolejny raz wycięto las i ponownie trzeba było szukać nowych miejsc na grzybobranie, bo stare, sprawdzone miejsca zniknęły bezpowrotnie. Uregulowano, tak czarowne w naturalności swoich zakoli i rozlewisk, koryto rzeki Nidy. Zmodernizowano całkowicie dotychczasowy układ drogowy (dawne polne drogi są prawie nie do poznania). Ktoś handluje maszynami rolniczymi. Niestety zaledwie garstka gospodarstw funkcjonuje na pełnych obrotach, z pasją i dobrymi rezultatami. Zniknęły zwierzęta gospodarskie, na pastwiskach nie widać już pasących się krów. Podstawowe wiejskie produkty jak jajka, chleb, masło, jarzyny, teraz kupuje się w sklepie. Czy taki stan rzeczy to brak pomysłu na działalność czy brak chęci do pracy? Gdy na terenie innej wsi przekopywałam ręcznie ogródek, spotkałam się z uwagą, że na wsi już nikt tak ciężko nie pracuje. Bardzo mnie ta uwaga zaskoczyła, gdyż oczekiwałam, że osoby urodzone, wychowane w tym miejscu i przyzwyczajone do ciężkiej pracy, jaką wykonuje się na wsi, są w stanie zaakceptować wysiłek fizyczny, jakiego wymaga tego rodzaju praca, zwłaszcza, że dostępny jest już sprzęt i maszyny ułatwiające te czynności. Pamiętam przecież wieś pracującą nieustannie od świtu do nocy, w ustalonym rytmie. Sama wstawałam z innymi ze świtem, o godzinie 5 rano, jechałam na pole lub do sadu. W południe była przerwa, później znów wracało się do pracy, aż do wieczora. I pamiętam tę bijącą od ludzi radość, satysfakcję z pracy i robienia czegoś pożytecznego, obojętnie czy to były prace w sadach, szklarniach czy suszarniach. Skąd więc ta zmiana w ludziach? Nie rozumiem zwłaszcza, dlaczego dopuszczono, by tak żyzne gleby leżały odłogiem, przecież z logicznego punktu widzenia to czyste marnotrawstwo. Czy nas Polaków na to stać? Czy na pewno życie na wsi jest cięższe niż w mieście, że tak odstrasza zwłaszcza młodych? To raczej nie problem długiego dnia pracy. Przecież w mieście też trzeba wstać około piątej, aby dojechać do miejsca zatrudnienia, a późne powroty do domu są czymś na porządku dziennym. Do tego dochodzą do spełnienia takie same jak na wsi obowiązki domowe. Może wystarczyłoby tylko chcieć…
Dla porównania, odniosę się tutaj do moich spostrzeżeń z zagranicy. Będąc na Krecie, zapisałam się na wycieczkę po okolicy, w czasie której m. in. trafiłam do gospodarstwa, w którym rosły drzewa pomarańczowe. Przewodniczka poinformowała nas, że właścicielom nie opłaca się zbierać owoców, przez wzgląd na niskie ceny w skupach, koszty zbioru owoców nie kalkulowały się. Dostaliśmy koszyki i zachęcono nas do zbiorów na własną rękę. Przez chwilę poczułam się jak w raju, pomarańczowy gaj wyglądał bajecznie. Owoce były słodkie i soczyste, a na koniec postawiono koszyczek na dowolną opłatę za uzbierane plony. Można było również zakupić w litrowych butelkach świeżo tłoczony sok. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że butelek starczyło zaledwie dla kilku osób. Mimo, że pozostaliśmy w gospodarstwie ponad godzinę, kilkuosobowa rodzina gospodarzy wolała z nami posiedzieć wygodnie w ogrodzie i miło rozmawiać, niż przygotować następne butelki soku, na które byli chętni. Czas na odpoczynek był widocznie dla nich ważniejszy.
Kolejny, tym razem pozytywny przykład. W ramach zwiedzania hiszpańskiej wyspy Ibizy, zaprowadzono nas na stanowiący miejscową atrakcję targ „hipisowski”. Osiedleni tu od pół wieku hipisi prezentowali swoje artystyczne wyroby. Przewodniczka zaprowadziła nas do stoiska ekologicznego, na którym podawano do degustacji i sprzedawano m. in. nalewki ziołowe, produkowane od lat na bazie lokalnych ziół i owoców, wytwarzanych zgodnie ze starą recepturą „babci”, której podobizna widniała na etykiecie butelki. Innym produktem ekologicznym na tym stoisku była ręcznie tłoczona oliwa z oliwek, a także sól morska zmieszana z miejscowymi ziołami. Czy i u nas w wielu domach nie ma takich sekretnych przepisów na miejscowe specjały? Trzeba tylko je odszukać, podnieść do rangi produktu regionalnego i odpowiednio rozreklamować, a na pewno znajdą się tacy, którzy za taki produkt zapłacą.
Z kolei, będąc na Maderze, portugalskiej wyspie pochodzenia wulkanicznego, obserwowałam z podziwem malusieńkie poletka szerokości półtora do trzech metrów, oplatające tarasowo miejscowe strome wzgórza, gdzie różnice między poszczególnymi poziomami, niwelowane były murkami z kamienia, wydobywanego z ziemi i układanego starannie przez miejscowych rolników. Niektóre znajdowały się na wysokości kilkuset metrów nad poziomem morza. Od samego patrzenia w dół kręciło mi się w głowie. Jak dużo wysiłku kosztuje tu wyhodowanie pomidorów, papryki czy sałaty i oliwek? Z pewnością importowane towary byłyby znaczenie tańsze, jednak doceniono tu fakt, że świeże owoce są dużo smaczniejsze i zdrowsze niż żywność przechowywana przez tygodnie w kontenerach czy chłodniach. Także liczne ogródki, usytuowane przy restauracjach sugerują przybyłym klientom, że to, co tam serwują jest świeże i zgodnie z ostatnią modą na ekologię, wyprodukowane w sposób naturalny. Oglądałam również takie same, niestety opuszczone, poletka tarasowe, na sąsiedniej wysepce Porto Santo. Kiedyś uprawiane były one przez czarnych niewolników. Gdy zostali oni odesłani do swoich ojczyzn, pozostały one niezagospodarowane i marnieją. Jak widać, nie opłaca się! Jednak nie wszyscy wychodzą z tego założenia, ponieważ i na tej wyspie odwiedziłam lokalne gospodarstwo, gdzie od pokoleń uprawiano drzewa oliwne i produkowano tam oliwę z oliwek, którą sprzedawano turystom jako produkt regionalny.
Jednak wszystko co dobre wymaga niestety wysiłku i pasji, czasami też cierpliwości, ale ten trud przynosi wymierne korzyści i ogromną satysfakcję. Trzeba po prostu znaleźć w sobie zapał, kochać to, co się robi, a sukcesy przyjdą same. Liczy się pomysł i pracowitość. Wyprodukowanie żywności w sposób naturalny wymaga wiele trudu, jednak jest to i tak z pewnością łatwiejsze do zrealizowania na większą skalę niż pól wieku temu.
Artykuł został opracowany w ramach projektu „Natura 2000 – Pozytywna Inspiracja” realizowanego przez Fundację Wspierania Inicjatyw Ekologicznych i dofinansowanego przez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada wyłącznie Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych.
Iwona Draus, dn. 16.10.2015